wtorek, 13 października 2015

Recenzja książki S. Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"

Autor: Swietlana Aleksjijewicz
Tytuł: Wojna nie ma w sobie nic z kobiety
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
ISBN: 9788375362251





Mogłoby się wydawać, że o drugiej wojnie światowej powiedziano już wszystko. Białoruska dziennikarka w swojej książce ukazuje nam ją jednak z rzadko spotykanej perspektywy: oddaje głos kobietom – Rosjankom, Białorusinkom, Ukrainkom, które w Armii Czerwonej walczyły przeciw III Rzeszy. Z bronią w ręku, na pierwszej linii ognia, jako zwiadowczynie czy dywersantki, były równie zdeterminowane jak mężczyźni. Ich wyznania składają się na obraz bardzo rzadko opisywany w narracji sowieckiej - odarty ze wszelkiego patosu, naturalistyczny, przerażający. Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam „męski” głos, twierdzi autorka, wszyscy tkwimy w niewoli męskich wyobrażeń.
A jaka jest kobieca wojna? Przede wszystkim, w książce tej nie znajdziemy polityki, portretów bohaterów, wielkich strategów, relacji z wygranych bitew. Na reportaż składają się rozmowy z wieloma kobietami z całego ZSRR, najpierw nagrywane na taśmę, dopiero potem spisywane, nieroszczące sobie pretensji, by tworzyć historię ani literaturę, często chaotyczne, jak mówi sama autorka: „brudne i nieoczyszczone”. To książka zadziwiająco blisko ludzi i ich zwykłych-niezwykłych spraw. Nasz heroizm jest sterylny, nie chce liczyć się fizjologią, ani biologią. Taki nie budzi zaufania. A przecież nie tylko duch wystawiony był na próbę, ale i ciało. Sfera niematerialna – powie Aleksijewicz w rozmowie z cenzorem, oskarżana o prymitywny naturalizm i próbę dyskredytacji radzieckich bohaterek, podczas pierwszej próby wydania materiału w 1983 roku.
Jest w tej narracji pamięć o detalach, pozornie niewiele znaczących, która jednak upokarza i dehumanizuje. Odbiera godność. Dla mnie najstraszniejsze na wojnie było... noszenie męskich gaci. To właśnie było straszne. I to mi jakoś... Nie umiem tego wyrazić... No, po pierwsze, bardzo brzydkie... Jestem na wojnie, gotowa jestem polec za Ojczyznę, a na sobie mam męskie gacie. Wygląda się w tym śmiesznie. Niezgrabnie. Wtedy mężczyźni nosili długie kalesony. Szerokie. Satynowe. Było w naszej ziemiance dziesięć dziewczyn i wszystkie - w męskich majtach. O Boże! Zimą i latem. Przez cztery lata.
Są też cytaty o wiele bardziej makabryczne. Wspomnienia przywoływane przez Aleksijewicz niejednokrotnie mogą szokować, jak na przykład:
Niemiec pokazuje: masz podrzucić dziecko, a on je zastrzeli. Matka cisnęła dzieckiem tak, żeby je zabić... swoje dziecko... Żeby tamten nie zdążył strzelić...
Aleksijewicz bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, jakie szkody w psychice człowieka może wyrządzić wojna. A jednak wie również, że:
Człowiek jest większy niż wojna. Zapamiętuje się właśnie te chwile, w których jest większy. Kieruje nim wtedy coś, co jest silniejsze niż historia. Muszę podejść do tego szerzej; pisać prawdę o życiu i śmierci w ogóle, a nie tylko prawdę o wojnie. Zadać pytanie Dostojewskiego: ile człowieka jest w człowieku i jak obronić w sobie tego człowieka. Zło jest bez wątpienia kuszące, bardziej urozmaicone niż dobro, bardziej atrakcyjne.
Z pewnością jedną z głównych zalet tej książki, jest sposób, w jaki Aleksijewicz potrafi oddać głos swoim rozmówczyniom, wycofując się na dalszy plan, przez co książka staje się niezwykle autentyczna w swoim przekazie. Komentarz autorski został zredukowany do niezbędnego minimum. Jak sama autorka mówi, woli rozmawiać z kobietami prostymi, niewykształconymi, one są w swoim przekazie bardziej szczere, nie cenzurują się, nie upiększają historii. Te bardziej oczytane, wymyślają swoje życie na nowo, kreują się na takie, jakimi chciałyby być. Często, nie mając przecież zamiaru kłamać, coś dopisują w pamięci lub z niej usuwają.
Książkę Aleksijewicz czyta się bardzo dobrze (o ile można tak powiedzieć w przypadku dzieła o tej tematyce), jedynie maniera nadużywania wielokropków może być nieco drażniąca. Myślę, że momentami to podkreślanie niedopowiedzenia jest zupełnie zbyteczne. Ale przekaz sprawia, że szybko przestajemy zwracać uwagę na takie detale.
Autorka stawia sobie za cel: napisać taką książkę o wojnie, żeby niedobrze się robiło na samą myśl o niej, żeby sama myśl była wstrętna. Szalona. Żeby nawet generałom zrobiło się niedobrze. I, mam wrażenie, że doskonale jej się to udało. Reportaż Swietłany Aleksijewicz to donośny głos pacyfizmu, który warto poznać, zanim znajdzie się w swoim umyśle usprawiedliwienie dla kolejnej wojny.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Children left behind

Druga strona dynamicznego rozwoju gospodarczego Chin. Dzieci z biednych, wiejskich okolic pozostawione same sobie, podczas gdy ich rodzice wyemigrowali za pracą do miasta. Zwykle oficjalnie wychowywane przez dziadków czy innych krewnych lub przyjaciół rodziny, którzy jednak często są niewykształceni, nie posiadają wystarczających środków na utrzymanie i przez cały dzień pracują na roli,  co w praktyce oznacza pozostawienie samym sobie. Widzą się z rodzicami raz lub dwa do roku, gdy Ci wracają do rodzin na Chiński Nowy Rok lub inne święta.
Takie dzieci, pozbawione wsparcia, od najmłodszych lat muszą same dbać o dom i często też szukać różnych możliwości zarobku (zbieranie śmieci, prace w polu), gdyż pieniędzy przesyłanych przez rodziców nie starcza. Pozbawione opieki, łatwiej angażują się w działalność kryminalną, prostytucję, stają się ofiarą handlu ludźmi i innych przestępstw. Ale nawet, jeśli będą miały szczęście i uda im się tego uniknąć, brak rodziców w znaczący sposób odciska się na ich życiu. O wiele częściej niż ich rówieśnicy, wychowywani w pełnych rodzinach, cierpią na depresje i inne zaburzenia psychiczne. W razie problemów nie mają się do kogo zwrócić. Zwykle bardzo wcześnie przerywają edukację i dołączają do rodziców w mieście, gdzie wykonują słabo płatne prace.
Różne źródła podają, że zjawisko to, określane przez dziennikarzy i organizacje charytatywne mianem „Children left behind” może dotyczyć nawet 50-70 milionów dzieci w całych Chinach. To zjawisko bez precedensu na skalę świata. Na chwilę o tym temacie zrobiło się głośno, kiedy w 2012 roku doszło do tragedii. W prowincji Guizhou, w południowo - wschodnich Chinach piątka dzieci zaczadziła się, próbując ogrzać swój dom. Ale jest to jednak problem w niewielkim stopniu dostrzegany przez zachodnie media. Dorośli często, podejmując decyzję o wyjeździe i pozostawieniu swoich pociech samych sobie, uważają, że jest ona i tak najlepszym wyjściem, bo mogą przynajmniej jakkolwiek wesprzeć rodzinę, przesyłając jej pieniądze. Na wsi i tak nie byłoby dla nich zajęcia, z pracy na roli trudno utrzymać całą rodzinę.   Nie mogą zabrać dzieci ze sobą, gdyż w mieście najczęściej mieszkają w różnego rodzaju przyzakładowych dormitoriach, namiotach i mieszkaniach pracowniczych. Do tej sytuacji przyczynia się także polityka rządu, który od dekad stara się kontrolować imigrację wewnętrzną, nakładając różne restrykcje.
Z problemem spotkałam się, kiedy pracowałam ucząc angielskiego w szkole w Guizhou. Przed rozpoczęciem pracy, tłumaczono nam, że mamy skupić się na tym, żeby pokazać dzieciom możliwości, jakie daje edukacja, zainspirować je, być także wychowawcą, rozmawiać o ich problemach, ale jednocześnie nie ingerować za bardzo w zastane relacje społeczne. Nie dawać złudnej nadziei, bo i tak nic nie zmienimy, tylko narobimy jeszcze większych problemów.
To były mądre dzieciaki, miały ambitne marzenia – w mojej klasie złożonej z ośmiolatków, uczniowie pytani o swoje marzenia, mówili o tym, że chcieliby zostać naukowcem, lekarzem, skończyć studia, podróżować. To, co przede wszystkim rzucało się w oczy, to ich ogromna nieśmiałość i nieumiejętność wchodzenia w relacje społeczne. Miały problemy z odpowiadaniem na najprostsze pytanie przed klasą, chętnie siedziały przy biblioteczce i czytały, ale unikały zabaw w grupie.
Bardzo poruszyło mnie rozstanie, kiedy małe dziewczynki z mojej klasy płakały, bo nie chciały wracać do domu. W tamtej chwili chyba najbardziej dotarło do mnie, że dla nich znaczy to o wiele więcej niż dla mnie, jakie to musi być uczucie, nie mieć takiego prawdziwego domu, rodzinnego ciepła, do którego chce się wracać.

środa, 17 czerwca 2015

Recenzja ksiązki "Kamienny dom - o Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma" A. Shadida



Autor: Anthony Shadid
Tytuł: Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2014
ISBN: 978-83-7536-898-7



Prawdziwy miłośnik Wiednia żyje pożyczonymi wspomnieniami. Z gorzko-słodkim uczuciem nostalgii wspomina to, czego nigdy nie poznał. Rzeczywisty Wiedeń jest pięknym miastem, jakim był zawsze. Ale Wiedeń, którego nigdy nie było, jest najwspanialszym miastem wszech czasów. Cytat z Orsona Wellesa z 1968 roku idealnie wprowadza w atmosferę książki. Anthony Shadid proponuje nam taką podróż w poszukiwaniu Bliskiego Wschodu, jaki być może nawet nigdy nie istniał. Amerykański dziennikarz libańskiego pochodzenia, korespondent „The Washington Post”, dwukrotny zdobywca nagrody Pulitzera, powraca do Mardż Ujun, by odbudować dom swoich przodków, wymarzony i wytęskniony, niemalże mityczny bajt. Jego pradziadek, Isber Samara, postawił go, by był potwierdzeniem statusu społecznego i schronieniem dla licznej rodziny. Zawiłe losy historii sprawiły jednak, że jego dzieci musiały wyemigrować do Ameryki. W 2006 roku, gdy do miasta wkroczyły izraelskie wojska, jedna z rakiet trafiła w zniszczony już i tak budynek, dopełniając destrukcji.
Shadid, w Mardż Ujun jednocześnie swój i obcy, stawia przed sobą zadanie, by przez rok przywrócić do życia ten szczególny dla niego symbol świetności dawnego Imperium Osmańskiego i kosmopolitycznej kultury Lewantu. Zmagając się z robotnikami, wkładając serce w wykończenie wszystkich detali, podziwiając kunsztowne, ręcznie wykonane płytki i wysmakowane łuczki czy zbierając oliwki, snuje opowieść o historii swojej rodziny, na której piętnem położyły się burzliwe losy kraju.
W Libanie panuje ciągłe napięcie, świadomość, że pokój może być jedynie tymczasowy. Niewiele trzeba, by beczka z prochem wybuchła, obracając w pył resztki znanego dotąd świata. Religia tu określa wszystko, wyznanie decyduje o przynależnym miejscu w społeczeństwie i determinuje wybory. W takich warunkach postawa Shadida, tęskniącego za imperium, gdzie maronici, muzułmanie i druzowie żyli w zgodzie, gdzie można było swobodnie podróżować do Damaszku i Jerozolimy, Sajdy i Hajfy, budzi niezrozumienie. Jak wspomina on w rozmowie z przyjaciółmi, tak naprawdę nigdy nie poczuje się do końca członkiem lokalnej wspólnoty, choć tego pragnie.
To bardzo osobista książka, raczej intymna relacja o poszukiwaniu swojej tożsamości, o próbach dotarcia do korzeni i odnalezienia się w świecie, w którym ważne ideały legły w gruzach, niż bezstronna kronika wydarzeń.
Anthony Shadid ukończył pisanie książki w 2011 roku. Rok później, w wieku czterdziestu trzech lat, zmarł. Niedługo przyszło mu nacieszyć się odrestaurowanym domem. Myślę jednak, że coś po sobie pozostawił. Pojedynczy człowiek rzadko kiedy ma wpływ na losy historii, nie powstrzyma wojen, nie zatamuje przelanej krwi, nie podniesie ze zgliszczy dawno upadłych imperiów. Kiedy jednak czytam, z jakim pietyzmem Shadid wybiera betonowe płytki, czuję, że udało mu się wykonać maleńki krok naprzód, ku odtworzeniu świata, w który wierzył, o którym marzył.


środa, 3 czerwca 2015

Widmowe miasta w Chinach

Kiedy podróżuję po świecie, zwykle ciekawi mnie i intryguje to co dziwne, czasem nie do końca udane, czasem wręcz brzydkie i okrutne, słowem, to co różni się znacząco od rzeczywistości, którą znamy na co dzień. Lubię wyjść poza hermetyczne otoczenie drogich hoteli i wnikać w absurdy lokalnych kultur, interesuje mnie również nędza i jej źródła, dziwne eksperymenty socjologiczne i gospodarcze, nieudane inwestycje.
Ostatnio czytam dużo na temat zjawiska tzw. widmowych miast w Chinach (China’s ghost cities) i zastanawiają mnie przyczyny i skutki tego zjawiska, z resztą dość szeroko opisywanego w Internecie. Wygląda to mniej więcej tak, że deweloperzy, na zlecenie rządu budują osiedla mieszkaniowe i całą potrzebną infrastrukturę (drogi, szkoły, szpitale, kina, teatry, słowem, wszystko, co potrzebne jest do życia), które po wybudowaniu stoją niemal puste. W ten sposób powstają całe miasta, przeznaczone dla milionów mieszkańców, które są zamieszkanie jedynie przez kilkadziesiąt tysięcy, z których większość stanowią robotnicy pracujący przy dalszej rozbudowie. Większość mieszkań stoi pusta – miasta te znajdują się często w oddalonych i słabo zaludnionych regionach Chin a ich ceny są poza zasięgiem przeciętnej chińskiej rodziny.  
Krytycy Chin mówią o krótkowzroczności rządu, który chce sztucznie napędzać wzrost gospodarczy dzięki niezbyt sensownym inwestycjom. Niektórzy analitycy mówią wręcz o nadmuchaniu bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości znacznie większej od tego, co doprowadziło do kryzysu w Stanach Zjednoczonych. Ich oponenci argumentują, że rząd w ten sposób przygotowuje się do wielkiej migracji ze wsi do miast, która w Chinach trwa już od jakiegoś czasu i powoduje ogromne przeludnienie na przedmieściach wielkich metropolii takich jak Pekin czy Szanghaj. W zamierzeniu miałoby to być rozwiązaniem problemu powiększających się slumsów, gdzie ludzie mieszkają w prymitywnych przybudówkach, które nie spełniają żadnych norm sanitarnych, bez dostępu do takich instytucji, jak szkoła czy szpital, gdzie szerzą się patologie.
Faktycznie, większość z tych pustych mieszkań, jest sprzedanych. Kto jednak je kupuje? Często są to bardziej zamożne osoby z wyłaniającej się klasy średniej, jest to ich kolejne mieszkanie, które traktują bardziej jak inwestycję. Może zamieszkają w nim w przyszłości, a może odsprzedadzą  kiedy sytuacja się zmieni i pojawi się popyt, ceny wzrosną. W końcu w Chinach nieruchomości są jedną z niewielu możliwości inwestowania dostępnych obywatelom. Znacznie częściej jednak mamy do czynienia z sytuacją, kiedy deweloperzy po prostu handlują mieszkaniami między sobą, gdyż zainteresowanie nimi jest zerowe.
Wydaje mi się, że Chiny wybudowały zbyt dużo dobrej klasy mieszkań zbyt szybko, co w żaden sposób nie przyczyni się do polepszenia sytuacji tych, którzy przede wszystkim zainteresowani są migracją ze wsi do miast. Ich nie interesują apartamentowce, podróżują raczej tam, gdzie jest możliwość podjęcia pracy i utrzymania się w miarę tanio.
A może jednak się mylę? Może faktycznie są to miasta przyszłości? Zjawisko „widmowych miast” znam głównie z opowieści i doniesień medialnych, sama podczas swojej pracy w Chinach nie miałam możliwości ich zwiedzić, przebywałam głównie w Pekinie i na prowincji w Guizhou. Chętnie pojeździłabym po takich miejscach, żeby przekonać się na własne oczy, jak to naprawdę wygląda i funkcjonuje
Dla zainteresowanych, polecam materiał o chińskich miastach widmach na youtube:


niedziela, 24 maja 2015

Niedziela w Guizhou. Spacery po okolicy. Grillowanie

Dzisiaj dzień wolny, udaliśmy się na wycieczkę z nauczycielami ze szkoły. Chodziliśmy po górach, poszliśmy nad rzekę i zeszliśmy do jaskini. Potem mieliśmy grilla – było to o tyle dziwne, że przygotowaliśmy go na pewnej wysokości między skałami. Zapraszam na fotorelację. Okolice szkoły są nadzwyczaj malownicze.






\











sobota, 25 kwietnia 2015

Patrząc na pola ryżowe

Siedzę w klasie i przez otwarte okno patrzę na góry i skąpane w deszczu pola ryżowe. Mamy właśnie przerwę na lunch, przerwaliśmy dekorowanie klasy polskimi motywami. Było z tym sporo zamieszania - prosiłyśmy Kevina żeby kupił nam białe i czerwone balony, kupił różowe, połowa z nich i tak wyfrunęła przez okno, a kiedy chciałyśmy mleko do przygotowania deseru dostałyśmy mleko w proszku dla niemowląt. Obok mnie Paul, chłopak z Rumunii studiujący w Szkocji, wyjada z mojego talerza ryż i niezbyt smaczne warzywa. Ja nie mam specjalnej ochoty jeść, mam dość pozbawionych smaku posiłków podawanych w tutejszej stołówce.
 Rozmawiamy, flirtujemy. Paul jest przystojnym blondynem, kończy w tym roku studia i pracuje dla jednej z brytyjskich firm naftowych. Dzisiaj powiedział mi coś, co sprawiło, że przez sekundę pomyślałam sobie, że być może to czas, aby przeciąć to wszystko i rozpocząć nowy rozdział. Nie chodzi mi nawet o Paula – przecież wiem dobrze, że zanim nasza znajomość jakoś by się mogła rozkręcić, trzeba będzie już się rozstać i wracać do swoich krajów i aż tak bardzo mi nie zależy. Ale to, co powiedział dzisiaj, sprawiło, że poczułam, że może być jakoś inaczej i też dobrze.












środa, 18 września 2013

Guizhou. Perypetie z uczniami

Uważacie, że … yyy… zgubienie uczniów to duży problem? Bo mi dzisiaj zginęła dwójka. No ale w Chinach i tak mają za dużo dzieci, prawda? Braku tej dwójki nikt nawet nie powinien zauważyć… Ewentualnie zgarnie się jakieś dwie dziewczynki ze wsi i może nikt nie pozna, że to nie te… No dobra, chyba jednak nie nadaję się na nauczycielkę.
Poniżej wklejam kilka zdjęć moich podopiecznych. Wyglądają uroczo, ale niektóre z nich potrafią zajść za skórę.


Na przykład ta dziewczynka, chociaż sprawia wrażenie niewinnej, jest naprawdę rozpieszczona i ZŁA. Chodzi za nauczycielami krok w krok, oczekuje specjalnego traktowania i czuje się lepsza niż reszta klasy. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak dziką zrobiła awanturę mojemu koledze z Włoch, gdy ten dał jej "jedynie" piętnaście kiełbasek, podczas gdy pozostałe dzieci dostały po jednej. Liczyła, że sama będzie mogła zjeść wszystkie. Inna sprawa, że wyrób kiełbaskopodobny jaki można dostać w sklepiku szkolnym w prowincji Guizhou ma wysoce wątpliwe walory smakowe.


 Tą małą natomiast uwielbiam. Grzeczne, inteligentne i kochane dziecko, pilnie się uczy, w przyszłości chce zostać naukowcem.


A tu jeszcze dwa zdjęcia z ceremonii otwarcia: