Mogłabym robić wszystko, a siedzę w odciętej od świata szkole internatem w górskiej prowincji Chin i uczę dzieci Miao angielskiego. Warunki są tu raczej ciężkie, nie ma ciepłej wody, śpimy na piętrowych łóżkach, nie mówiąc już o tym, jak wyglądają toalety. Chłopakom udało się zainstalować Internet, ale co z tego, skoro ciągle są przerwy w dostawach prądu…
Mimo wszystko nie jest tak źle – ludzie są fajni, dzieciaki przeurocze.
Dzisiaj w szkole odbywały się uroczystości i mogliśmy oglądać tradycyjne tańce Miao. Przygotowano wspaniały show. Pod koniec zostaliśmy wciągnięci na scenę i zmuszeni do tańczenia. Po wszystkim dzieci w kolorowych kostiumach chciały robić sobie z nami zdjęcia i brać autografy, zupełnie jakbyśmy to my stanowili dla nich jakąś atrakcję.
W mojej klasie jest siedemnaście dziesięciolatków, dwunastu chłopców i pięć dziewczynek. Niektórzy są nieśmiali i niezbyt chętni do bardziej aktywnego udzielania się w klasie, ale generalnie lekcje przebiegają bez większych problemów.
Wygląda na to, że jeden z chłopców się we mnie zakochał. Jest gruby, bucowaty i niegrzeczny, nie słucha, co mówię na lekcjach, tylko składa kwiatki z papieru i mi je daje albo prosi Olivię, żeby tłumaczyła na angielski różne dziwne teksty o tym, jaka jestem piękna. Ja to mam szczęście do mężczyzn… Przynajmniej mały deklaruje, że nauczy się angielskiego, żeby móc ze mną rozmawiać, a to już pewien walor edukacyjny tej sytuacji.
Nasza szkoła:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz